Narodziny… koniec najważniejszego, niezwykle intrygującego okresu w rozwoju człowieka a zarazem początek nowego etapu, życia poza organizmem Matki. Fascynujące, jak z dwóch niewidocznych gołym okiem komórek może powstać człowiek – główka, tyłów, ręce i nogi. Jak tworzy się mózg, kierujący skomplikowanymi funkcjami życiowymi i procesami myślowymi czy serce, nieustannie pompujące krew, a wraz z nią tlen i inne substancje, do każdej z ponad 37 bilionów komórek naszego ciała.
Płuca, żołądek, jelita, wątroba i inne narządy, dzięki którym funkcjonujemy godzina po godzinie, dzień w dzień przez wiele lat. Wreszcie gonady, w których jeszcze w życiu płodowym powstają komórki rozrodcze – zaczątek kolejnego istnienia, część nieustannego procesu przedłużania gatunku. Bo każdy z nas nosi w sobie dziedzictwo przeszłości – materiał genetyczny przekazany przez przodków, i potencjał przyszłości – który być może posłuży do stworzenia innego człowieka.
Narodziny… dla mnie najpiękniejsza w pracy położnika jest chwila, gdy unosi do góry dziecko połączone jeszcze pępowiną z matką. A najbardziej mistyczny moment to gdy na brzuchu rodzicielki kładzie zmęczonego, umazanego krwią i mazią płodową noworodka, i po raz pierwszy widzą się twarzą w twarz. Dzieje się magia. Trud i ból towarzyszące kobiecie podczas wielu godzin akcji porodowej idą w zapomnienie, na twarzach rodziców pojawiają się łzy wzruszenia i szczęścia, radosne uśmiechy. Cudowna chwila, piękne emocje.
Poród to także najbardziej stresujący czas ciąży, o nieprzewidywalnym przebiegu trudnym do zaplanowania. Nieraz wydaje się, że wszystko pójdzie gładko, bo warunki anatomiczne kobiety są świetne a tymczasem trwa to w nieskończoność i kończy się cięciem cesarskim. Bywa też tak, że nastawiamy się na wielogodzinne oczekiwanie, planujemy podanie leków intensyfikujących czynność skurczową macicy a pacjentka raptem ma 10 cm rozwarcia i główkę widoczną w kroczu. Zdarza się też tak, że dotychczas miarowa, prawidłowa czynność serca dziecka w KTG zwalnia i nie wyrównuje się po skurczu (są to tzw. deceleracje późne). Z powodu zagrażającej zamartwicy podejmuje się decyzję o niezwłocznym przeprowadzeniu cięcia cesarskiego – bywa, że i „na jodynę” czyli natychmiast, maksymalnie skracając przygotowania do operacji do niezbędnych czynności.
Uwielbiam niepowtarzalny zapach sali porodowej, będący połączeniem słodkawo-mdłej woni wód płodowych, krwi i potu, a czasem też moczu i kału, oraz środków odkażających. Uważam, że monotonne, miarowe i przenikliwe pikanie kardiotokografów pokazujących bicie serca jeszcze nienarodzonego dziecka oraz krzyki kobiet podczas parcia są piękną melodią życia. Okresy bezczynnego oczekiwania w napięciu przeplatają się z czasem szybkiego działania pod presją. To wszystko wpływa na aurę panującą na sali porodowej i tworzy specyficzną atmosferę tego miejsca.
Z okien bloku porodowego szpitala na Karowej, gdzie odebrałam swój pierwszy w życiu poród, widać było piękne wschody słońca na Wisłą. I mimo, że od tej nocy i tego świtu minęło wiele lat to nigdy nie zapomnę „swojego” pierwszego dziecka i jego matki. Około 2-3 nad ranem, jak to zwykle bywa, na salę porodową przywieziono młodą dziewczynę, mniej więcej w moim wieku. Miała rudawo-blond, półdługie, kręcące się włosy wilgotne od potu i szarozielone oczy. Biała, szpitalna koszula porodowa rozchylała się na klatce piersiowej. Na jej twarzy wypisany był ból lecz mimo to spokojnie odpowiadała na wszystkie zadawane przez mnie pytania: o przebieg ciąży, choroby, uczulenia, leki, czy znać płeć dziecka, jak będzie miało na imię? Była zdrowa, nie przyjmowała przewlekle żadnych leków, nie znała płci dziecka ani nie wiedziała, jak będzie się nazywało, bo zdecydowała się oddać je do adopcji. Ojciec biologiczny nie chciał mieć z nimi nic wspólnego. Ona była studentką, pochodzącą z małej miejscowości na wschodzie kraju. Nikt z jej rodziny nie wiedział, że jest w ciąży, nie mogła wrócić do domu z nieślubnym dzieckiem. A sama nie miała możliwości, żeby je utrzymać i wychować, więc zdecydowała się urodzić i powierzyć innym ludziom. Mówiła o tym spokojnie, bez emocji. Świadomie już kilka miesięcy wcześniej podjęła taką decyzję i się z nią pogodziła. Byłam zaskoczona i zdziwiona. Po pierwsze dlatego, że zakładałam, iż „moje” pierwsze dziecko będzie śliczniutkie, różowiutkie i oczekiwane przez kochających, szczęśliwych rodziców. Po drugie tym, że dziewczyna tak spokojnie o tym mówiła. Bo widziałam w jej oczach smutek a w głosie słyszałam żal. W tym momencie zrozumiałam jej decyzję. Ona czuła, że szanuję to i zrobię wszystko, żeby poród przebiegł jak najlepiej.
Trzy godziny później po kilku seriach bolesnych skurczów towarzyszących rozwieraniu się szyjki macicy w szparze sromowej pokazała się wychodząca główka. Ciemne włoski, potem oczy, nosek, usta i cała główka; a potem wyskoczyła reszta małego człowieczka. Był duży i zdrowy. Chłopak! Mój pierwszy chłopak! Adrenalina, kortyzol, endorfiny – poziom hormonów stresu w mojej krwi tej nocy był bardzo wysoki. Ale najważniejsze, że wszystko przebiegło prawidłowo. Urodziło się łożysko, zszyłam krocze. Byłam dumna i szczęśliwa, że wszystko się dobrze udało. Na twarzy pacjentki widoczne było zmęczenie ale też ulga, że już po wszystkim. I wtedy pielęgniarki neonatologiczne przyniosły owiniętego w białe prześcieradło chłopczyka. Podały go matce. I pamiętam jakby to było dziś moment, w którym go przytuliła, pocałowała w główkę. Wtedy się rozpłakała a ja razem z nią. Z ulgi, z żalu, z bezsilności, ze strachu przed nieznanym losem tego „naszego” malucha. Współczułam cierpiącej, młodej kobiecie która, jestem pewna, kochała swoje dziecko lecz nie było jej dane obserwować jak będzie rósł, zacznie chodzić, mówić, pójdzie do szkoły, przyniesie pierwszą szóstkę i pierwszą pałę, będzie grać w piłkę i przyprowadzi do domu pierwszą dziewczynę. Wzięłam ją za rękę, ściskała długo moją dłoń… od małego ciałka trzymanego przez nią w ramionach promieniowało ciepło i spokój.
Na co dzień o nich nie pamiętam. Zatarł się w mojej głowie obraz rudawej blondynki w białej, lnianej koszuli porodowej i nowonarodzonego chłopczyka. Czasami jednak przychodzi refleksja i myśl: jak się ich życie potoczyło? Czy „moje pierwsze” dziecko, dziś już dorosłe, jest szczęśliwe? Czy ma dobre życie? Czy jest kochany i czy sam umie kochać? Może już ma własne dzieci? Mam nadzieję, że jest zdrowy ale przede wszystkim, że jest dobrym człowiekiem. A jego biologiczna matka? Czy ta młoda dziewczyna założyła rodzinę? Czy poradziła sobie z poczuciem winy i pogodziła ze stratą pierwszego dziecka? W skrytości ducha i zupełnie nieracjonalnie łudzę się, że zmieniła zdanie i razem z synem opuściła szpital, i żyli długo i szczęśliwie – jak to w bajkach bywa.
Świat byłby zupełnie innym miejscem, gdyby wszystkie dzieci rodziły się zdrowe, chciane i kochane. Czego Wam i sobie życzę!